W żadnym razie komedia Maciej Świątek
Maciej Świątek
W żadnym razie komedia
Marta gapi się w telewizor. Właściwie chyba powinno się mówić w telewizję. W końcu Marta nie ogląda przecież odbiornika tylko program. Tylko, że ona nie ogląda. Gapi się. Może jej wszystko jedno czy to gra, czy nie? Mateusz nie może się od pewnego czasu wyzbyć skrytej złośliwości wobec żony. To jeszcze jest jakieś uczucie, usprawiedliwia się. Lubi myśleć, że kiedyś ją kochał. Po dziesięciu latach małżeństwa uczucie ma prawo wygasnąć. Zdaje sobie sprawę ze swojej hipokryzji. Pamięta, że nie kochał jej nigdy. Ona jego zresztą też nie. Poznali się, polubili, pobrali, przyzwyczaili. Oboje mieli za sobą nieudane młodzieńcze związki, rozumieli się. Marta nie była specjalnie ładna, ale dość pociągająca. Na początku przyzwyczajony był do innego ciała, trochę trwało nim przyzwyczaił się do jej. Już wtedy miała w sobie pewną ciężkość, teraz, chociaż nie roztyła się, ten ciężar jakby wzrósł. Był raczej w jej psychice, niż w fizyczności. Ta leniwa pełnia jej kształtów mogła się podobać. Mateusz wiedział o tym, ale tak naprawdę zawsze podobały mu się szczupłe, nieco dziewczęce kobiety. Bywało jednak, że nagość żony wyzwalała w nim namiętność. Nawet teraz. W takich chwilach nie żałował, że się pobrali. Potem, kiedy uniesienia mijały, pamiętał, że czasami bywa im razem dobrze. W ten sposób starał się budować trwałość małżeństwa. Pocieszał się, że mogłoby być gorzej, a tak przynajmniej tego pożądania nie musiał udawać. Gorzej było na innych niż seksualna płaszczyznach porozumienia. Mimo podobnych przeżyć, szybko okazało się, że ani duchowo, ani psychicznie do siebie nie pasują. Może zresztą chodziło o coś innego. Mateusz znał potrzeby żony, ale nie starał się być tym kimś, kogo ona uznałaby za właśnie tego kogoś. Uważał, że ten brak starań miał źródło w jego wewnętrznej uczciwości. Nie kochał żony, więc nie chciał, żeby ona go pokochała. Po co komplikować układ? Nie mieli ani wspólnych zainteresowań, ani tematów. Cenił jednak kiedyś inteligencję żony. Uważał ją za jedną z niewielu kobiet, które rozumieją, co się do nich mówi. Marta miała konkretny umysł inżyniera, była logiczna, ale nie miała skłonności do głębszych analiz. Z czasem ta jej powierzchowność stawała się coraz bardziej zauważalna. Mateusz zastanawiał się czy właśnie nie z tego powodu za niego wyszła. Nie z powodu jego powierzchowności, to znaczy wyglądu, nie był szczytem męskiej urody, tylko z powodu tej własnej niezdolności do głębszych przeżyć i uczuć. W każdym związku byłaby chyba mniej więcej taka sama. W czasach kiedy jeszcze rozmawiali o miłości dowiedział się, jak ją sobie wyobraża. Zastanowiło go, że w końcu niegłupia dziewczyna ma takie melodramatyczne upodobania. Nie wniknął w jej tęsknoty. W gruncie rzeczy były tylko fantazjami. Takie rojenia Emmy Bovary, za którymi kryła się pustka. Realnie żyła w uporządkowanym świecie pełnym konwenansów i uważała, że właśnie tak powinno być. Mateusza to w niej nudziło, ale było wygodne i bezpieczne, tym bezpieczniejsze im bardziej jej nie kochał. Nie bolał nad tym, że jest jaka jest, nie usiłował zmieniać. Była przewidywalna, nie groziły mu z jej strony jakieś zaskoczenia. Sam też jej nie zaskakiwał, bo i po co? Nigdy nie starał się wywierać na niej wrażenia. Miała go chyba w gruncie rzeczy za człowieka niezbyt ciekawego. I dobrze, pomyślał. Zresztą nigdy nie interesowały jej jego sprawy. Co mogło być ciekawego w książkach, w rozmowach o literaturze, w analizach jakichś zawiłości językowych. Była zadowolona, że jej matka chwali się przed znajomymi zięciem naukowcem. Przynajmniej z tej strony miał spokój. W jakimś sensie podziwiała go chyba nawet z tego powodu. W każdym razie wystarczało to na zewnątrz, no, może tylko trochę za mało było z tego pieniędzy. Marta była jednak materialnie niezależna. Pracowała od lat w różnych firmach handlujących nieruchomościami i zawsze nieźle zarabiała. Miała więc pieniądze, własny samochód, męża wykładającego na uniwersytecie. Czego chcieć więcej? Mateusz uważał, że jeśli nawet nadal miała dawne niezbyt oryginalne marzenia, to bardzo pilnowała, żeby się nie spełniły. Jej marzenia miały pozostać marzeniami i już.
Nie mieli dzieci. Nie było sensu mieć ich w takim pozbawionym ciepła związku. Dziwiło go, że nie odzywa się w niej jakiś macierzyński instynkt. Chyba bała się zostać matką. Czuł się trochę winny, bo wydawało mu się, że jakiś inny facet mógłby jej pomóc przezwyciężyć te niepewności, ale czuł, że oboje żyją w jakimś bezwładzie, którego nie mieli siły, a głównie chyba chęci zmieniać. Kiedyś miał nadzieję, że może z czasem coś w ich małżeństwie się obudzi, albo któreś z nich nagle trafi na tego właściwego partnera. Teraz zaczynał czuć lekką obawę, że nic nigdy się nie zmieni. Kiedy się pobierali, oboje podświadomie zakładali prowizorkę tego małżeństwa i ta jak to zwykle bywa okazywała się najtrwalsza. Chyba najbardziej obojgu odpowiadało to, że nie wymagali od siebie zbyt wiele. To pozwoliło im zachować pewną nić wzajemnej sympatii i uchroniło przed wrogością. To takie proste, kiedy na przykład miewał ochotę na seks, a Marta akurat nie, nie przeżywał ani cierpienia urażonej ambicji, ani rozterek człowieka kochającego. Ona odczuwała analogiczne sytuacje podobnie. Oboje mieli świadomość, że czas ucieka, życie mija i coś obojgu wymyka się, coś w obojgu marnuje, więdnie, ale jeśli nawet któreś z nich, częściej ona, odczuwało niepokój z tego powodu, to chyba lęk przed próbami poszukiwania spełnień był jednak silniejszy. Ich emocje były w gruncie rzeczy umiejscowione poza domem. Mateusz lubił swoją pracę, studentów, ślęczenie nad książkami, pisanie, Marta wykonywała swój zawód bez entuzjazmu, jak chyba zresztą wszystko w życiu. Chyba jedyne co lubiła naprawdę, to służbowe wyjazdy i urlopy w czasie których też zresztą wyjeżdżała. Od dawna nie jeździli nigdzie razem. Pamiętał z poprzednich lat, że w czasie podróży i na nowych miejscach ożywiała się. Chętnie poznawała nowych ludzi i nowe miejsca, ciągnęło ją tam, gdzie jeszcze nie była, ale nie przywiązywała się do niczego, ani nikogo na dłużej. Prześlizgiwała się swoim zwyczajem po powierzchni i rozglądała się za następną nowością. Krył się za tym z pewnością jakiś problem jej osobowości, ale Mateusz nigdy się nad tym dłużej nie zastanawiał. W gruncie rzeczy nie sądził, żeby to było coś interesującego i miał jakieś wewnętrzne przekonanie, że problemy Marty są tak nierozwiązywalne, jak nieziszczalne są jej marzenia. Dziwne wydawało mu się tylko to, że mimo skłonności do zmian i szybkiego tracenia zainteresowania obiektami i ludźmi nadal trwa w związku z nim. Widać potrzebowała jakichś stałych i on był jedną z nich.
Mateusz właściwie zmian nie lubił. Kiedy przychodziły nie przerażały go, ale do nich nie dążył. W gruncie rzeczy awanturnictwo nie leżało w naturze żadnego z nich. Jeśli się dobrze zastanowić z pozoru byli właściwie podobni do wielu małżeństw, brakowało im jednak pamięci o czasie prawdziwego zakochania, romantycznych wspomnień, krótszego czy dłuższego zaślepienia, do tego wszystkiego do czego się wraca, kiedy chce się postąpić krok na przód. Oboje przeżyli to za nim się jeszcze poznali, z innymi partnerami i teraz były to ich osobne, choć niewiele się różniące wspomnienia. Trudno było wykrzesać z nich jakieś iskry dla podtrzymania ich wspólnego domowego ogniska.
Mateusz popatrzył uważnie na siedzącą przed telewizorem Martę. Widział jej proste jasne włosy, profil z nieco za dużym nosem i zbyt wąskimi ustami, okrągłą linię ramienia i mocno zaznaczający się biust. To z pewnością była jej mocna strona jak zresztą skryte za poręczą fotela biodra. Nogi żony w nieco rozdeptanych kapciach nie wzbudzały w nim większych fascynacji. Nie pytał jej o czym myśli. Nie spodziewał się jakiejś rewelacyjnej odpowiedzi. Zwykle zastanawiała się nad problemami domowymi, którejś ze swoich licznych koleżanek. Przynajmniej tak mówiła. Mateusza nie obchodziło to w najmniejszym stopniu. Nie było zresztą sensu zaczynać rozmowy. Musiał dziś jeszcze popracować nad przygotowaniem wykładu, z wydawnictwa dopominali się o przedmowę do przygotowanej już do druku powieści, trzeba było jeszcze skończyć artykuł do literackiego czasopisma. Pokusa wywołana na chwilę pełnią biustu Marty odeszła. Postanowił posiedzieć dzisiaj dłużej i nadrobić nieco zaległości. Od pewnego czasu jakby przestawał widzieć także w literaturze większy sens. Może zwyczajnie był nieco znużony? Od wielu lat właściwie nie robił nic innego tylko czytał, pisał i mówił. Dla Marty choćby, były to całkowicie niezrozumiałe zajęcia. Na szczęście, kiedy się już zabierał do pracy, nadal te ciągnące się w nieskończoność słowa wydawały mu się zajmujące. Odżywały konteksty, w których starał się umiejscowić własne treści i przypominało to nieco żeglowanie po oceanie z wprawą i świadomością starego wilka morskiego. Biust żony jeszcze nęcił, ale morze ciągnęło bardziej i rozłąka stawała się czymś w rodzaju kolejnej próby wytrzymałości więzów małżeńskich. W końcu, jako że ziemia jednak jest okrągła, wracał do wyjściowego portu i po krótkich chwilach erotycznych uniesień, odzywała się znana tęsknota za szerokimi wodami. Mateuszowi spodobało się to porównanie siebie z marynarzem. Tak jak nikt nie zabiera żony na pokład, tak on nie wciągał jej w topiele zapisanych myśli. Niech sobie dalej gapi się w telewizor, uśmiechnął się do wewnątrz.
II
- Tobie się zawsze zdaje, że skoro pracujesz naukowo, umiesz nazwać różne figury stylistyczne czy pojęcia, to już wiesz wszystko. Ja mogę tego nie wiedzieć, ale ja to czuję, to we mnie jest. Jestem jak zwierzę, które nie myśli o tym, że żyje, ja żyję. Ja piszę. Piszę tak jak chodzę, jak jem, jak oddycham. Pisanie to jest moja naturalna czynność, jak wydalanie, bo literatura jest wydalaniem. Skojarz sobie z Freudem czy Jungiem, nie pamiętam, który mówił o sublimacji. Pisanie to wysublimowana rozkosz seksualna, popęd zamieniony nie w ekskrementy czy co miesięczne jajo, albo w spermę, tylko w słowo. W słowo, które powstaje z tego biologicznego przypadkowego chaosu, unosi się ponad nim. I z takich słów powstaje porządek, harmonia, a harmonia to jest nic innego jak szczytowanie, to złożenie dźwięków, myśli i uczuć w orgazm i to właśnie jest poezja.
Mateusz wiedział z doświadczenia, że Klara może mówić długo. Kiedyś starał się uchwycić sens jej słów. Popadł nawet w kompleksy wobec niej. Kiedy mówiła, odnosiło się wrażenie, że z pewnością jest tak jak mówi, że ma dar głoszenia prawdy i tylko ludzie o mniejszym niż ona naznaczeniu nie są w stanie pojąć jej myśli do końca. Później przestał się nad tym zastanawiać. Możliwe, że miała rację, ale możliwe, że tylko mocą własnej wiary w swój talent przekonywała innych co do celności swoich słów. Traktowała go jak skostniałego akademika, który nie potrafi wyjść poza metodyczną schematyczność i rozpaczliwie poszukiwała u niego właśnie zrozumienia. Nigdy nie wiedział czy to co jest w jej słowach to pustka, czy niedostępna mu mądrość. Nie był też pewny czy wypowiadający się na ogół dobrze o twórczości Klary krytycy czują to samo co on, czy też przewyższają go po prostu inteligencją. Może tylko zbyt dobrze znał Klarę i nie potrafił spoza jej, równie jak Marty fascynującego biustu, dostrzec obiektywnej prawdy o jej poezji.
Nie miał właściwie pojęcia w jaki sposób Klara została jego kochanką. To się tak jakoś niespodziewanie stało w czasie dyskusji o poezji Octawia Paza w sposób chyba nie mający żadnego związku z literaturą. Całkiem prawdopodobne, że ten ukryty pod wysublimowanym ekstraktem poezji chaos doszedł jednak do głosu i wyraźnie cierpiąca na niedowartościowanie Klara poczuła się, tak jak chciała, kobietą pożądaną. Właściwie Mateusz wolał w łóżku swoją żonę. Klara owładnęła jednak nim jak rewolucja kulturalna Chinami. Jej niewyżycie w uprawianiu miłości bywało na tyle podniecające, co męczące. Skłonnemu do inercji Mateuszowi jakoś to się właśnie podobało. Myśląc o żonie i kochance ironizował, że wpada z deszczu pod rynnę i z przeraźliwą jasnością widział wymuszony na nim schemat męskiego życia. Jakby musiał właśnie mieć żonę i kochankę bez względu na to czy tego chciał czy nie. Kiedy zmagał się z namiętnymi ramionami Klary, miał całkowitą pewność, że on jako mężczyzna czy osoba nie jest w tym momencie istotny. Ważna jest ekstaza Klary, która z brakiem pruderii właściwym poezji współczesnej tworzy właśnie ustami, ramionami, piersiami, udami, całą sobą poemat, który tak jak cała twórczość Klary pozostanie dla niego do końca niejasny, wymagający intelektualnego wysiłku, a może tylko właściwej intuicji, której w tym przypadku nie miał. W uniesieniu Klary nie czuł właściwie dla siebie miejsca, nie wiedział kim ma być; podmiotem, przedmiotem, uczestnikiem czy widzem, możliwe, że wszystkim tym na raz. Sensem istnienia Klary było dominowanie i to było też jej nieszczęściem w związkach z mężczyznami. Mateusz miał w swojej naturze coś takiego, co nie kazało mu dominować nad nikim, ale też nikomu nie pozwalało na zapanowanie nad nim. Dlatego chyba wytrzymywał z Klarą i czerpał nawet z tego obcowania pewną przyjemność.
Ile razy mam ci mówić, żebyś zdejmował buty w przedpokoju - Klara nagle przestała mówić o poezji - Nabłociłeś pod stołem. To jest ukryty sposób lekceważenia mnie. Żonie byś tego nie zrobił. Wchodzisz z butami w moje życie, błocisz pod stołem i w ten sposób dajesz mi do zrozumienia, że jestem tylko kochanką. Gdzieś tam w tobie tkwi ten drobnomieszczański kołtun, który ci podświadomie zakazuje szanować kobiety oddające się bez ślubu. To w gruncie rzeczy jest takie męskie, buty i błoto. Klara zmiatała trochę ziemi, która odpadła z butów Mateusza. Nie bardzo mógł zrozumieć jak ona potrafi łączyć te swoje poetyckie wzloty z taką przyziemnością. Poszedł do przedpokoju założyć kapcie. Nie miała racji. W domu też czasem chodził w butach. Gdyby jej jednak o tym powiedział, wywiodłaby, że nie szanuje w ogóle kobiet. Niech zostanie jak jest, pomyślał. Polemika z Klarą nie wchodziła w grę. Nauczył się jej słuchać i myśleć o czymś innym. Klara miała tak zwartą koncepcję świata, że jakiekolwiek wątpliwości nie wchodziły w grę. Odrzucała je natychmiast jako niepasujące do jej pewników. Wyzwolona dogmatyczka, pomyślał Mateusz. Możliwe, że na tym polegała siła jej poezji - jest tak jak mówię - pisała zawsze pisząc cokolwiek. Nadawałaby się na partyjną aktywistkę, albo raczej na prorokinię jakiejś sekty. Zrobiło mu się głupio, że nabłocił pod stołem. Wobec Klary tak jak wobec Marty nie potrafił się zdobyć na czułość. Jakoś ją lubił nawet. Czuła się tym jego chłodem pokrzywdzona, ale chyba wydawało się jej, że taki jest. Może zresztą dla niej też to było w jakiś sposób wygodne? Oboje nie czuli wobec siebie żadnych zobowiązań. Klara zresztą po swoim rozwodzie nie zamierzała wiązać się z nikim. Miał świadomość, że on, Marta i Klara po przegranych pierwszych związkach boją się bliskości uczuciowej, zależności, kolejnego rozczarowania i w ostateczności cierpienia. Czuł, że żadnej z tych kobiet właściwie nie mógłby do końca zaufać. Wiedział, że Marta sypia od czasu do czasu z poznanymi, gdzieś na wyjazdach facetami, przeważnie młodszymi od niej. Gdyby ją kochał, robiłaby to samo, traktowała te swoje znajomości jako coś normalnego w swoim życiu. Żadna z nich nie miała zresztą szansy na dłuższą trwałość. Traciła zainteresowanie tymi mężczyznami równie szybko jak wszystkim innym. Skojarzył sobie, że ojciec musiał traktować ją jak chłopaka i te przygody są tego dorosłym efektem. Nie wiedział czy Klara też miewa kogoś poza nim. To było możliwe, ale niekoniecznie, a jeśli nawet to chodziła do łóżka z innych powodów niż Marta. Dawała upust swemu pożądaniu i nadbudowywała nad tym jakieś mistyczne teorie. Marks twierdząc, że byt określa świadomość musiał myśleć o kimś właśnie takim jak ona.
Kiedy Mateusz wrócił w kapciach do pokoju, Klara na czworakach doczyszczała dywan. Jej biust drżał rytmicznie w takt tego wycierania częściowo widoczny przez dekolt bluzki. Mateusz zniżył się do jej poziomu. Przez chwilę tarzali się po podłodze, wreszcie on podciągnął jej bluzkę pod szyję, a ona rozpięła mu spodnie. Leżąc na niej, myślał o podobieństwie tego co robią, do sceny stosunku Zenona Ziembiewicza z Justyną. Też to było jakieś gwałtowne i w dodatku ta wstępna nierówność poziomów. Czyżby traktował ją jak służącą? - przeszło mu przez głowę. Może rzeczywiście w głębi duszy miał ją za coś gorszego niż żonę? Jeśli nawet, to Klara szybko przeszła do ataku. Kiedy skończył wstała i stojąc w samej spódnicy patrzyła na niego z góry. Usiadł ze spodniami zsuniętymi do kolan i czuł się nieco głupio. Nie wiedział czy podciągnąć spodnie czy całkiem je zdjąć. Klara tymczasem odwróciła się i zaczęła słać łóżko. Nie było sensu podciągać spodni. Klara w samej tylko cienkiej spódnicy podnieciła go znowu. Rozebrał się i oboje upadli na łóżko. Po chwili Klara jednak uwolniła się, wstała, zdjęła spódnicę, ułożyła ją na krześle i stanęła przed nim zupełnie naga wpatrując się w jego nagość.
- Coś z tej mojej zwierzęcości przechodzi na ciebie - powiedziała - ta niewielka różnica między mężczyzną i kobietą, jak tak patrzę, wyraźnie się powiększa. Skłonna bym była nawet teraz przyznać rację tym, którzy dzielą poezję na męską i żeńską. - usiadła na brzegu łóżka. - To dziwne jakie prymitywne instynkty leżą u źródeł piękna - mówiła - to właśnie ta rosnąca różnica między nami bywa moim natchnieniem.
- zwróć uwagę - ciągnęła dalej - moje oczy nie zachodzą mgłą, nie uciekam od widoku tej twojej zesztywniałej części ciała, nie ogarnia mnie jakiś fałszywy wstyd, nie staję się też kapłanką kultu fallicznego. Te tak typowo kobiece uczucia spływają we mnie teraz w jedno miejsce. - Usiadła okrakiem na Mateuszu - o tu - nacelowała członek na waginę. - To jest właśnie współczesna poezja - pokiwała głową, wchodząc na męskość Mateusza ciepłą wilgocią. - W tobie cały czas drzemie ten drobnomieszczanin - mówiła kołysząc się rytmicznie - przyznaj się, że tam na podłodze kojarzyłam ci się ze służącą. Teraz pewnie widzisz we mnie dziwkę, a to cały czas ja. To ja teraz zamiast pisać wiersz, karmię się tobą w ten najbardziej prymitywny sposób. Pozwalam zaszaleć swej kobiecości, zejść poniżej literatury, zamiast szukać słów, pozwalam myśleć sobie, że znalazłam coś, czego w snach nawet wstydzimy się nazwać, co śnimy jako węże, drzewa, wszelkiego rodzaju długie przedmioty, czego pożądamy po prostu, a co nasze wyobrażenia zamieniają w ciągi skojarzeń, co - wzięła głębszy oddech - jest przecież w rzeczywistości tak konkretne, tak trywialne, tak zwyczajne, tak naturalne, tak proste, sztywne, twarde - jej kołysanie stawało się coraz szybsze - tak wulgarne, tak, tak, tak... Mateusz czuł jak zaczyna zalewać go ciepła fala jej ciała mimo wszystko bardziej kształtnego niż żony, wpatrywał się w nabrzmiałe piersi Klary, jej wklęsły brzuch, miękkie linie bioder, w ciemne połączenie ich ciał. Przez resztki jego świadomości przelatywał Ukryty w słońcu Iredyńskiego, Kuszenie Czesława Pałka Głowackiego, fragmenty z Freuda, jakiś wiersz samej Klary, a ostatnie tak, tak zabrzmiało nagle Joyce’em i wtedy wstrząsany wydzierającym się z niego dreszczem miał absolutną pewność, że Ulisses to wielka literatura, a Klara jest wspaniałą poetką. Opadła na niego całym ciężarem, a kiedy oboje znowu ożyli, on siłą swojej natury przystąpił do metodycznej analizy ciała Klary, a ona z ową swoją genialną intuicją błądziła po jego fizyczności bezbłędnie odkrywając wszystkie jej słabe i wrażliwe punkty.
Mimo zmęczenia nie miał dość, ale wiedział, że ten niedosyt nigdy nie mija i myślał, że pojutrze znowu tu wróci i obiecywał sobie, że odrzuci wszelkie opory i zaskoczy Klarę nie tylko zwierzęcością, ale też jakimś seksualnym wyzwoleniem, jakim, o tym postanowił szczegółowo pomyśleć jutro. Robiło się późno i Mateusz właściwie powinien iść do domu. Mógł co prawda zadzwonić do Marty i powiedzieć, że nie wróci na noc, ale rano miał wykład i nie chciał prosto z łóżka kochanki iść na uczelnię do studentów. To chyba był właśnie ten drobnomieszczański kołtun, który zarzucała mu Klara. Zastanawiał się jak to jest możliwe, że nie kochając jej, popada w takie wiry pożądania. Co ciekawe, wiedział z doświadczenia, że kiedy się wyśpi, fala namiętności minie i właściwie nie będzie czuł przymusu jak najszybszego powrotu do Klary. Wszystko to samo, no bez słów oczywiście, mógłby przeżywać z żoną. Zdarzało się to nawet niekiedy. Czemu więc właściwie wracał do Klary? Leżała na wznak równie zmęczona jak on. Siła bezwładu zatrzymywała go przy niej, ale też czuł lekkie obrzydzenie do swojej i jej fizyczności, może jakieś skrupuły moralne wobec żony, albo tego tkwiącego w nim kołtuna? Możliwe, że były to naturalne sartrowskie mdłości za którymi kryły się bojaźń i drżenie. Erudycja Mateusza czasami męczyła nawet jego samego. Usiadł na łóżku i sięgnął po leżące na podłodze ubranie. Czy upokarzał Klarę, tym, że ją teraz zostawiał ? Jeśli nawet było mu właściwie wszystko jedno. Nie sprawiała zresztą wrażenia specjalnie przejętej.
- Jak będziesz wychodził nie zostaw zapalonego światła w przedpokoju - powiedziała.
III
Chciałbym, żebyście to co będę mówił dzisiaj potraktowali raczej jak rozważania niż jak wykład. To znaczy nie musicie się tego uczyć na pamięć - powiedział Mateusz z zadowoleniem słuchając śmiechu studentów. Nie trzeba było dużego wysiłku, żeby rozśmieszyć to audytorium. Każdy nauczycielski żart traktowany był jak dobra moneta. Mateusz poprawił się na krześle i mówił dalej - Jak potraktować związki literatury z życiem? To pytanie jest pozornie mądre i pozornie głupie. Pozornie mądre, bo zakłada, że będziemy mówili na ważne tematy, pozornie głupie, ponieważ wynika z niego, że literatura to coś innego niż życie. Można owszem potraktować literaturę fenomenologicznie jako odrębny byt i badać wzajemne wpływy owych niezależnych istnień, ale wolałbym przyjąć egzystencjalny punkt widzenia. Mówiąc po prostu, zastanowić się jak istnieje literatura w naszym jak najzwyczajniej rozumianym życiu. Zakładam, że każdy z nas wstając rano sięga po brzytwę Ockhama i goli to co niepotrzebne. Jeśli jest mężczyzną, oczywiście - Mateusz powiedział to w stronę chichoczących studentek. Jeśli jest kobietą to może być depilator Ockhama czy coś podobnego - zażartował znowu. Chodzi o to, że w naszej normalnej rzeczywistości nie przeprowadzamy bez przerwy filozoficznych analiz i nie tworzymy intelektualnych konstrukcji, tylko chodzimy, jemy, śpimy, kontaktujemy się z ludźmi, zarabiamy na życie. W moim i waszym przypadku może jest trochę inaczej, bo właśnie tworzenie konstrukcji myślowych jest naszym zawodem. To znaczy moim jest, waszym będzie. Takie postawienie sprawy sprowadza się w istocie do materializmu, jeśli nie dialektycznego to jednak bardzo życiowego. Zadajcie sobie pytanie czy to tylko powierzchnia zjawisk, czy całość. Odpowiedź jak się zdaje będzie różna w zależności od tego, w co każdy wierzy. Możemy rozpatrywać ten problem z różnych stron i zawsze wrócimy do punktu wyjścia. Szukając pewności zawsze zostaniemy zmuszeni do oparcia się na wierze jeśli nie w religię to w cokolwiek innego, choćby w pewniki geometrii Euklidesa. Nie powinienem mówić tego w tym miejscu, ale moje rozważania stawiają pod znakiem zapytania naukowe prawdy. Wątpliwości są jednak rozwoju nauki niezbędne, więc chyba wszystko w porządku. Zakładam więc dalej, że każdy ma bardziej lub mniej zdecydowanie ukształtowany światopogląd, jakąś względnie stabilną konstrukcję psychiczną. Można postawić pytanie, czy literatura ten światopogląd i tę konstrukcję jakoś pomagała kształtować? Jaki jej był w tym procesie udział? Dzieci w szkole powiedzą, że człowiek staje się mądry dzięki czytaniu książek, zaś współczesny psycholog odniesie się do tego raczej sceptycznie. Wysunie na plan pierwszy przeżycie, doświadczenie, wpływ żywych ludzi. Literatura w tym przypadku znajdzie się raczej na marginesie. Twierdzenie, że pisarze są inżynierami dusz trudne jest w obecnych czasach do obronienia. Literackie wzorce osobowe w rodzaju Stasia Tarkowskiego, Ani z Zielonego Wzgórza czy Pawki Morozowa budzą dzisiaj, jak wasz śmiech tego dowodzi, wesołość. Takie wzorce oczywiście istnieją w każdym z nas, ale jakby na zasadzie książek trzymanych za szybą biblioteki. Mogą służyć jakiemuś wewnętrznemu dialogowi, ale w zetknięciu z realnością świata jakby znikają. To zjawisko zauważano już zresztą wcześniej. Przypomina mi się tu może niezbyt ambitny przykład opowiadania Marka Twaina o grzecznym chłopczyku, który uwierzył w treść czytanek ze szkółek niedzielnych i naśladując małych bohaterów marnie skończył. Twain stworzył więc postacie Tomka Sawyera czy Hucka Finna, bardziej według niego zbliżone do rzeczywistości, ale trudno powiedzieć czy stały się one wzorami dla młodych Amerykanów, czy tylko ich po prostu opisywały. Sądzę, że konkretną korzyścią jaką odniósł Twain było pokazanie słabości literatury tendencyjnie dydaktycznej, ale nie wydaje mi się, że udowadnia to w jakiś sposób skuteczność literatury realistycznej czy w tym konkretnym przypadku dydaktycznej przewrotnie. Jeśli bowiem nawet ktoś w swoich pozorach zachowania będzie naśladował Tomka Sawyera, to stanie się raczej kimś w rodzaju Don Kichota niż postacią z krwi i kości. Nie wiadomo też czy literatura jest w stanie dać impuls działania, czy też wytworzyć w nas rzeczywiste motywacje. Można jednak zauważyć, że może ona działać w jakiś tłumiący sposób. Na przykład Freud powiedziałby, że służy ona za budulec dla super ego i działa w sposób ograniczający nasze popędy. Zwolennicy widzenia kultury jako mechanizmu ograniczania wolności z pewnością tu się ze mną zgodzą. Można jednak założyć, że literatura działa na kształtującą się osobowość jak system tam i śluz na rzekę. Odpowiednio ustawiając takie zapory, można skierować wodę tam gdzie się chce. Oczywiście wiąże się z tym pewne ryzyko. Popatrzmy jednak na siebie. Wszyscy jesteśmy ludźmi już jakoś ukształtowanymi, ja właściwie nawet na tyle skostniałem, że jak spotykam na swojej drodze jakąś zaporę najczęściej walę głową mur. Czy więc literatura wpływa jakoś na tego typu ustalone niejako osobowości? Owszem bywają tu pewne zjawiska kulturowe o charakterze ogólnym, jak choćby postawa romantyczna, czy, sięgając bliżej współczesności, egzystencjalna. Trudno jednak powiedzieć czy słowo pisane jest tu przyczyną czy tylko opisem tego, co w takich czasach bywa w ludziach. Niewątpliwie istnieje jednak zjawisko utożsamienia się z literaturą, a na płytszym poziomie po prostu moda. Są też książki tak zwane kultowe jak choćby Pod Wulkanem Lowry'ego, możliwe że w takich przypadkach działa nieco bardziej świadomy wybór, ale w moim odczuciu jest to raczej znalezienie czegoś, co pasuje, czegoś co jest jakby dla mnie. Socjologowie wyjaśniliby to z pewnością lepiej. Chciałbym zwrócić waszą uwagę na jeszcze jedno zjawisko. Zostało ono zauważone na gruncie literatury i nie ma pewności, co do tego czy występuje w rzeczywistości,, ale kto wie? Myślę o sytuacji opisanej w Przedstawieniu Hamleta we wsi Głucha Dolna. Dla tych co nie znają, powiem, że w małej wsi społeczność decyduje się wystawić w amatorskim teatrze Hamleta i nagle okazuje się, że dokładnie to, co dzieje się w dramacie Szekspira zaczyna dziać się w rzeczywistości. Można to rozumieć, że po prostu sytuacje zawarte w literaturze bliskiej mitom są w naszej rzeczywistości powtarzalne, ale można się też zastanowić czy jakieś piękno mądre i potężne nie wciąga ludzi w jakiś chocholi taniec, zapanowując niejako nad nimi. Jak mówiłem na wstępie, są to tylko moje rozważania, mające na celu zmusić was trochę do myślenia. Liczę na powstanie jakichś twórczych teorii na ten temat. Sam nie mam wątpliwości co do tego, że literatura może spełniać rolę uświadamiającą, nie tylko dorastającą młodzież, ale każdego czytelnika. Książki otwierają nam niekiedy oczy, ale czy ingerują w nas jak choćby trafiający nas w głowę kamień to już inna sprawa.
Mateusz skończył. Sala opustoszała szybko jak zwykle. Czasami jakiś student zostawał pogadać, ale do egzaminów było jeszcze daleko i nie zaczęły się normalne przed sesjami podchody. Ta młodzież uczyła się dla zaliczeń i stopni, rzadko zdarzali się autentyczni pasjonaci. Przyzwyczaił się do tego, chociaż nie potrafił do końca zrozumieć, dlaczego skoro są tak bardzo konkretni, wybierają właśnie studiowanie literatury. Miał wrażenie, że najzwyczajniej wydaje im się to łatwiejsze od nauk inżynierskich. Między innymi z tego właśnie brał się jego sceptycyzm wobec sprawczych możliwości słowa pisanego.
Miał teraz trochę wolnego czasu. Później był umówiony w wydawnictwie w sprawie owego wstępu do książki. Tekst miał gotowy, ale chciał jeszcze na jego temat porozmawiać. Popołudnie spędzi w domu. Marta będzie się znowu gapiła w telewizor. Jutro pójdzie do Klary. Uświadomił sobie, że Klara jest w jego życiu mimo wszystko zjawiskiem ciekawym i najmniej przewidywalnym. Chyba dlatego do niej wracał. Wyszedł przed budynek i wtedy zobaczył tę dziewczynę. Wyglądała jak wiele studentek. Dość wysoka, szczupła blondynka z długimi włosami. Miała delikatną, ładną twarz. Mateusz nie miewał romansów ze studentkami. Właściwie nie było o to trudno, zwłaszcza im bliżej sesji, ale może odzywał się w nim drobnomieszczański kołtun, albo dwie niekochane kobiety w jego życiu były aż nadto wystarczające? Jego skłonność do inercji mogła o prawda wmanipulować go w jakąś seksualną intrygę i może nawet było dziwne, że nigdy nic takiego się nie wydarzyło. Owszem wiele studentek podobało mu się, ale nie chciał w gruncie rzeczy jakichś życiowych komplikacji. Ta dziewczyna przykuła jednak jego uwagę jak dawno żadna kobieta. Dziewczyna ruszyła wolnym krokiem w stronę bramy uczelni, Mateusz podążył za nią. Właściwie i tak szedł w tę samą stronę, ale gdyby nie ona pewnie przyspieszyłby kroku. Nie wiedzieć zresztą dlaczego, nie spieszyło mu się nigdzie. Dziewczyna miała długie nogi i kształtną pupę, ale to nie jej fizyczna atrakcyjność pociągała Mateusza. Poczuł nagle zmęczenie. Teraz nawet gdyby nie ona nie przyspieszyłby kroku. Uświadomił sobie, że męczy go te czterdzieści przeżytych dotychczas lat. Ona miała, jak się zdaje, nie więcej niż połowę jego wieku. Nie kojarzyła mu się ani z pierwszą zawiedzioną miłością, ani z jakąś inną osobą sprzed dwudziestu lat, a przynajmniej nie uświadamiał sobie nic takiego. Miał wrażenie, że jest w jego życiu kimś nowym, kimś kogo zobaczył pierwszy raz. Było tak w istocie, ale przecież codziennie spotyka się setki nieznajomych ludzi i nie wywołuje to w nikim specjalnego wrażenia. Od pewnego czasu zastanawiał się czy i kiedy dopadnie go szaleństwo drugiej młodości facetów w średnim wieku i teraz pomyślał, że być może właśnie to się zaczyna? Jego pierwsza młodość była szczupłą brunetką i potem od takich kobiet trzymał się z daleka. Czyżby druga dla równowagi miała być blondynką? Czy to właśnie ta? Ta myśl wydała się Mateuszowi niedorzeczna. Nie miał zwyczaju zaczepiać kobiet na ulicy, a choćby i zdarzył się jakiś przypadek, to nie wyobrażał sobie dalszego ciągu. Ta dziewczyna była zbyt nierealna. To nie będzie Polowanie na muchy, przeszło mu przez głowę, to chyba też jeszcze nie Śmierć w Wenecji. Swoją drogą Mann miał głowę wybierając na obiekt miłości dla profesora chłopca. Wyizolował uczucie, odsłonił samą miłość. Czy pożądanie zagłusza miłość? Nie zgadza się z idealizmem. Mateusz zdał sobie sprawę, że od pierwszego nieporadnego razu wszystko już było inne, sam był już inny. Taka tęsknota za utraconym dziewictwem wydała mu się głupia. Jakby to rzeczywiście miało jakieś znaczenie, pomyślał. Może jednak miało? Nie stał się wtedy z pewnością mężczyzną, ale dzieckiem już też nie był. Bramy raju zamknęły się, a sporo lat musiało minąć nim jak Adam zbudował dom. Czy naprawdę zbudował? Czy to co stworzyli z Martą było domem? Jaki sens miało zastanawianie się nad własną dojrzałością? Dzień był ciepły i pogodny, dziewczyna idąca przed nim piękna. Mateusz spojrzał w szybę wystawową. Zobaczył faceta średniego wzrostu, może nie jakiegoś supermana, ale za to kogoś o dość inteligentnym wyglądzie. Jak miał się ten ktoś do tego ciepłego dnia i tej ładnej dziewczyny? Przypomniał sobie wczorajsze łóżkowe ekscesy z Klarą. Nie mógłby powtórzyć tego samego z idącą przed nim blondynką. Gdyby jednak, nie to musiałoby być jakoś inaczej. Nie czuł zresztą żadnej ochoty na seks z nieznajomą. Wspomnienie Klary lub Marty przyspieszało nieco puls Mateusza, patrzenie na tę dwudziestolatkę nie. Poczuł się dziwnie bezradny wobec jej pleców. Szukał jakiegoś punktu zaczepienia i nie mógł znaleźć. Nie wzbudzała jego pożądania. Więc dlaczego za nią szedł? Przestraszył się, że dziewczyna zorientuje się, że idzie właśnie za nią. Chciał skręcić w zbliżającą się właśnie przecznicę i dać sobie spokój z całą sprawą, ale to dziewczyna właśnie skręciła i Mateusz siłą bezwładności podjętego postanowienia skręcił też i poczuł się jeszcze głupiej, bo uliczka była wąska i prawie pusta. Gdyby się teraz odwróciła, nie wiedziałby co zrobić. Na szczęście dziewczyna szła jakby zamyślona i zupełnie nieświadoma tego, że ktoś za nią idzie. Mateusz nie miał pojęcia, co z tego wszystkiego wyniknie. Właściwie, cóż mogłoby wyniknąć? Dziewczyna albo wejdzie do jakiegoś domu, albo wsiądzie do autobusu czy tramwaju i to wszystko. Przynajmniej na dziś. Była studentką, więc mógł ją jeszcze spotkać gdzieś na uczelni, może wtedy nadarzy się jakaś sposobność, żeby ją poznać. Mateusz jak na humanistę zawsze myślał dość racjonalnie i logicznie, może z tego powodu nie został pisarzem czy poetą. W gruncie rzeczy brakowało mu wyobraźni i zwykle tak jak teraz nie umiał znaleźć jakiegoś niekonwencjonalnego rozwiązania problemów czy sytuacji. Najgorsze jednak było to, że właściwie nie wiedział, czego od niej chce. Porozmawiać? Zaprosić na kawę? Umówić na następne spotkanie? Przespać się z nią? W jakiejś dalszej perspektywie ożenić? Nic z tych ewentualności jakoś mu nie pasowało. A może tylko chciał za nią iść? Może w samym podążaniu za nieznajomą był jakiś sens? Ja tedy, oczy znów wiążąc z obliczem mej pani, ducha mego za nią wiodę - przypomniało mu się nagle. Beatrycze - pomyślał - idę za nią jak Dante za Beatrycze.
W życia wędrówce na połowie czasu,
Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi
W głębi ciemnego znalazłem się lasu.
To się mniej więcej zgadzało. Był mniej więcej na połowie czasu, rzeczywiście stracił szlak niemylnej drogi, tylko zamiast lasu był w środku wielkiego miasta. Niewielka to różnica, las czy miasto. Zresztą las u Dantego to metafora zagubienia. Mateusz poczuł się zagubiony. Beatrycze mogła go z tego stanu wyprowadzić. Zaprowadzić do jakiegoś raju, o którym przecież jaki jest, nie mógł wiedzieć. Spojrzał na plecy dziewczyny kryjące tę tajemnicę. Jego poczucie realizmu buntowało się przeciwko takiemu myśleniu. Brać jakąś przypadkowo spotkaną dziewczynę za Beatrycze, łudzić się, że właśnie ona wskaże mu właściwą drogę dalszego życia, wytłumaczy świat? To jednak było wariactwo. Niemożliwe, żeby ta konkretna osoba była ukrytym marzeniem, wyłaniającym się z jego niezaspokojonych potrzeb. Takie cuda nie zdarzają się - Jest tylko Beatrycze i właśnie jej nie ma - przypomniał sobie wiersz Lechonia. Jest i właśnie jej nie ma. Tak jak ta, która szła przed nim. Miała pewnie na imię Katarzyna albo Magdalena, w czasach kiedy się urodziła modne były Iwony, Izabele, Anety, może była zwykłą Anką, Kryśką, Baśką. Nie stanowczo nie było w otaczającej Mateusza współczesności nic mistycznego. To tylko w jego myślach, w jego fantazji spotkał Beatrycze. Wyłoniła się z jego samotności, z jego pragnienia, z jego wewnętrznej i zewnętrznej pustki. Ale co teraz miał zrobić? Przestać iść za nieznajomą znaczyło wrócić do Marty i Klary, do tego swojego egzystencjalnego bezwładu, bez jakiejś nadziei na nadanie takiemu życiu sensu? Więc nie wracać? Ale w takim razie co zrobić? Zostawić kochankę, rozwieść się z żoną, wyjechać gdzieś? Mógł zostać nauczycielem w jakimś prowincjonalnym mieście, zacząć szukać tej prawdziwej miłości, której nie znalazł dotąd, żyć nadzieją, że ją odnajdzie? Wyjechać na szczęśliwe wyspy Gauguina? No nie, malować raczej nie zacznie, ale może mógłby pisać? Zebrało się w jego życiu trochę doświadczeń, może nie zrobiłby z tego wielkiej literatury, ale jakieś to by było. A może jednak spróbować pokochać Martę, albo Klarę? Któraś mogłaby w końcu też odpowiedzieć uczuciem. W końcu mogliby jeszcze mieć dzieci, zacząć być rodziną. Czuł, że nie jest w stanie zdecydować się, że jest nieodwołalnie skazany na dotychczasowy układ, ale czuł też, że dłużej w nim nie jest w stanie wytrzymać. Gdyby ta niby Beatrycze była nią naprawdę, gdyby pokazała mu wyjście z tego lasu, miasta, piekła czy czyśćca. Poczuł prawie złość, że dziewczyna nie jest postacią z jakiegoś lepszego świata. Skoro jednak spośród wielu możliwych poszedł właśnie za nią, to może jednak coś w niej było? Jakieś podobieństwo do przewodniczki Dantego, choćby ukryte, może nawet przez nią samą niedostrzegane? Pomyślał, że teraz bałby się ją poznać, bałby się rozczarowania, takiego jakiego doznał kiedyś, kiedy minęło zaślepienie i zrozumiał jaka jest naprawdę jego wielka miłość. Może niech przynajmniej ta druga młodość pozostanie czysta, nieskalana prawdą rzeczywistości, albo właśnie kłamstwem rzeczywistości, niszczącym czysty idealizm, pozbawiającym złudzeń, które może nie są złudzeniami, lecz realnością, choć realnością drugiej strony lustra, czy realnością niematerialnych światów, wyszydzonych przez trzeźwych i mocno chodzących po ziemi? Nie, Mateusz nie znajdował w sobie siły, żeby zmienić coś w sobie, w zewnętrzności czy w czymkolwiek. Nie znajdował w sobie siły, żeby zaczepić dziewczynę i pozbawić się ułudy, nie znajdował w sobie siły, żeby powrócić do stanu poprzedniej bezwładnej równowagi. Czemu spotkał tę nieprawdziwą Beatrycze? Dlaczego zburzyła jego znieczulony spokój? To piekło jakim byli dla niego inni ludzie, było dotąd do zniesienia, ten czyściec filozofów jakim była uczelnia dawał nawet nieco przyjemności, teraz zaczynały boleć, a nonsensem było mieć nadzieję, że ta długonoga piękność zaprowadzi go do jakiegoś raju. A jednak szedł za nią nadal i ogarniało go przerażenie, że przecież w końcu nie może iść za nią przez wieczność, że z każdą chwilą zbliża się moment, w którym ona zniknie i Mateusz zostanie sam, tak bardzo sam jak nigdy jeszcze dotąd. Pozostawała jeszcze śmierć, ale Mateusz nawet w obecnym stanie ducha odganiał od siebie myśl o niej. Śmierć przyjdzie tak czy inaczej, prędzej lub później, to był pewnik, to nie podlegało wątpliwościom, to nie należało do życia. Dziewczyna doszła do następnej dużej, ruchliwej ulicy. Wmieszała się w ludzki tłum. Mateusz szedł za nią jeszcze jakiś czas, aż zorientował się, że stracił ją z oczu. Musiała wejść do któregoś sklepu, może przeszła na drugą stronę? Rozglądał się przez chwilę bezradnie, aż wreszcie dał za wygraną. Ruszył w stronę wydawnictwa, jak to miał w planach.
IV
Marta wyszła z łazienki. Mateusz popatrzył na jej właściwie zawsze smutną twarz. Gdyby stać go było na jakiś okruch ciepła wobec żony. Nie widział jednak, żeby na coś takiego czekała. Może kiedyś tak, wtedy, kiedy oboje mieli nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. Nie wiedział jak zwykle o czym rozmawiać z Martą.
- Widziałem dziś Beatrycze - powiedział.
- Znam ją? - zapytała.
- Nie - odpowiedział.